W ciągu ostatniego miesiąca aż 3 razy zatrzymałam się w la Lunie: dwa razy sama: na szybki lunch i raz z przyjaciółką, na pogaduchy przy słodkościach.
To, co rzuciło mi się w oczy jako pierwsze, to miła obsługa. Kelnerki nie traciły dobrego humoru nawet, gdy zaczęłam narzekać na brak wina - okazało się, że przez parę dni nowi właściciele musieli czekać na licencję na alkohol. Zamiast wina podano mi pyszny koktail owocowy.
Nie o koktailu chcę jednak pisać, a o zupach. Mam wielką słabość do zup, a chłodnik w La Lunie był po prostu boski: smaczny, dobrze doprawiony, dobrze schłodzony no i ślicznie podany! Parę dni później zaszłam do La Luny na żurek. Już wiem, że nad moim, wypracowywanym przez lata przepisem na będę musiała popracować. Nie wiem w czym tkwi tajemnica smaku żurku, ktory jadłam w La Lunie, ale wiem, że chciałabym, by i mój tak smakował. Mam nadzieje, że uda mi sie kiedyś spotkać w la Lunie kucharza - specjalistę od żurku. Wypytam go na pewno!
Osobnym rozdziałem w La Lunie są ciasta. Ja zjadłam tartę z malinami, a moja przyjaciółka sernik. Nasze plany odchudzania wzięły w łeb: nastepnym razem też idziemy na ciacha do La Luny!
I na lampkę wina: bo licencję już mają.