Widok
Gdy zaczyna się dowód od tezy, to można udowodnić każdą bzdurę - o Smoleńsku i Biniendzie trochę
Ciekawy tekst o słynnym profesorze Bieniendzie:
"Na czym oparte są te schizofreniczne teorie o bezśladowym zamachu i samolocie co ścina brzozy i leci dalej? Na przedziwnej ekspertyzie Wiesława Biniendy przedstawianego jako profesor fizyki pracujący w USA, ekspert NASA. Dziwi mnie, czemu nikt z dziennikarzy nie zainteresował się dotąd, kim naprawdę jest Wiesław K. Binienda, bo według moich ustaleń, nie jest ani profesorem w polskim tego słowa znaczeniu, ani fizykiem, ani ekspertem NASA i obecnie wcale w NASA nie pracuje. Jedyne z tej wizytówki, co jest prawdą, to to, iż pracuje w USA.
Od początku zwróciło moją uwagę to, że człowiek przedstawiany jako profesor fizyki z USA wygaduje, na temat fizyki właśnie, takie bzdury, iż nie powinien nie tylko uzyskać dyplomu z fizyki, ale nawet matury. A jednocześnie używa skomplikowanych programów komputerowych do obliczenia wytrzymałości brzozy i skrzydła samolotu, nie znając dokładnej budowy tego skrzydła, wymiarów, przekroi, materiałów, kształtu profili konstrukcji Jakim cudem fizyk, może obliczać wytrzymałość czegoś, o czym nie wie, jak jest zbudowane i z czego? Co to za fizyk, który nie wie, że drobna różnica w kształcie profilu i w składzie stopu, z którego jest wykonany, może radykalnie zmieniać jego właściwości? Co to za fizyk, który nie wie, że w przypadku prowadzenia obliczeń, w których dane wyjściowe znane są w przybliżeniu (Binienda ani PiS nie mają dokumentacji technicznej tego samolotu), następuje zjawisko mnożenia błędu i błąd końcowy może nawet przekroczyć sto procent uzyskanego wyniku? Co to za fizyk, który nie wie, iż każda teoria jest błędna, jeśli przeczą jej fakty empiryczne (brzoza została złamana, a skrzydło odpadło, więc wszelkie teorie o tym, że nie powinno odpaść, ale bo, że nie uderzyło w brzozę, są do bani i już)?
Zacząłem szukać. Najpierw znalazłem list otwarty w Kontratekstach, o którym już nie pamiętałem. Jest to Petycja w sprawie dyskryminacji obywateli polskich z dnia 13 stycznia 2008, w której grupa sygnatariuszy użala się, iż nie mogą być zatrudniani na polskich uczelniach, bo pracują za granicą, gdzie nie istnieje habilitacja i stopień docenta, a nie pozwala na to ustawa, która mówi, że do tego zatrudnienia potrzebna jest habilitacja lub znaczne i twórcze osiągnięcia w pracy naukowej. Jednym z sygnatariuszy jest: Wiesław K. Binienda, The University of Akron, Akron, OH, USA.
A to ci dopiero! Profesor fizyki, Wiesław Binienda, jak sam uważa, nie ma habilitacji oraz znacznych i twórczych osiągnięć w pracy naukowej. Zaznaczam, to nie ja tak uważam, to on sam się pod tym podpisał.
No to szperamy dalej i bingo! Wiesław Binienda ukończył w 1980 roku Wydział Samochodów i Maszyn Roboczych Politechniki Warszawskiej. Nie jest więc fizykiem, tylko inżynierem od samochodów i traktorów. Fizyki nie studiował, przynajmniej na Wydziale Fizyki UW (sprawdziłem).
No dobrze, a może nauczył się później? W końcu ja też nie studiowałem dziennikarstwa i politologii, a od 30 lat się tym zajmuję, tylko właśnie matematykę i fizykę. Czemu więc odmawiać prawa bycia fizykiem Biniendzie? A no temu, że z jego publicznych wypowiedzi wyziera kompromitujący wręcz brak znajomości elementarnych praw fizyki i to takich ze szkoły średniej (o tym dalej).
A jak to jest z tym profesorem? W systemie amerykańskim słowo profesor nie oznacza stopnia naukowego, tylko etat wykładowcy na uczelni. W znaczeniu amerykańskim Binienda profesorem jest, bo rzeczywiście pracuje w Colegium of Engineering (Szkole Inżynierskiej) University of Akron, w Akron w stanie Ohio. Po angielsku brzmi to niemal jak Oxford lub Sorbona, ale jest to typowa prowincjonalna szkółka prywatna, która w amerykańskich rankingach wyższych uczelni nawet nie jest notowana (a przynajmniej nie znalazłem). Akron, to, jak na USA, dziura niczym polskie Skierniewice, choć pod względem liczby mieszkańców, to co najmniej Radom. Nie wielkość miasta jest tu jednak istotna (Berkeley to też nie gigant, a uczelnia zacna). Istotne jest to, że kogo bym z kolegów fizyków spytał, to o ośrodku badawczym fizyki w Akron nie słyszał.
Owszem, w języku angielskim, w USA, Binienda ma prawo używać tytułu profesor, ale źle jest, jeśli przenosi ten tytuł do Polski i nie protestuje, gdy na konferencjach PiS przedstawiany jest jako profesor fizyki. Uczciwie powinien powiedzieć: - Sorry, nie jestem fizykiem i profesorem, jestem inżynierem i mam tylko doktorat. I nikt by nie miał do niego pretensji. Ale wykorzystywanie w Polsce tego, że słowo profesor po angielsku znaczy co innego, niż po polsku, jest po prostu nieuczciwe. Podobnie jest ze słowem student, które po angielsku oznacza ucznia, a nie studenta, a mimo to uczniowie amerykańskich szkół średnich nie twierdzą w Polsce, że są studentami wyższych uczelni. Doktor inżynier na pewno nie jest profesorem doktorem habilitowanym fizyki, więc niech takowego nie udaje.
Kim zatem jest Wiesław Binienda w tej Szkole Inżynierskiej (Colegium of Engineering) Uniwersytetu w Acron? Jest dziekanem Department of Civil Engineering, co po przetłumaczeniu na język polski oznacza Wydział Inżynierii Lądowej i Wodnej (civil engineering inżynieria lądowa i wodna; słownik angielsko-polski).
Reasumując: Wiesław K. Binienda nie jest amerykańskim odpowiednikiem profesora na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego, tylko inżynierem doktorem, dziekanem Wydziału Inżynierii Lądowej na amerykańskim odpowiedniku Wyższej Szkoły Inżynierskiej w Radomiu. Nie mam nic przeciw WSI w Radomiu, ale to deczko co innego niż Wydział Fizyki na UW.
I tu zaczyna być coraz dziwniej. Dziekan inżynierii lądowej twierdzi, że brzoza to miękkie drewno. To pan inżynier dziekan nie wie o istnieniu tablic wytrzymałości materiałów używanych przez inżynierów budowlanych? Ja bez trudu znalazłem odpowiednia tabelę twardości drewna:
Twardość drewna w MPa
świerk 27 MPa,
sosna 30 MPa,
jodła 30 MPa,
modrzew 38 MPa,
brzoza 49 MPa,
jesion 56 MPa,
dąb 60 MPa.
Jak widać z przytoczonych danych, twardość drewna brzozowego jest tylko niewiele mniejsza, o 7 MPa, od twardości jesionu, i o 11 MPa od dębu, a znacznie większa (niemal dwa razy) od twardości świerku, z którego wykonuje się większość drewnianych konstrukcji w budownictwie. Nie jest więc prawdą, że drewno brzozowe jest miękkie. Zgodzi się pan ze mną, że drewno dębu jest twarde? Jeśli przyjmiemy twardość dębu za 100%, to twardość brzozy wyniesie w tej skali 81,67%. Jest to więc drewno tylko nieco mniej twarde niż dębowe. Niestety panie inżynierze, teoria o miękkim patyku leży gruzach. Zresztą nie trzeba być inżynierem ani fizykiem. Każdy polski wieśniak rąbiący drewno na opał wie, że piłowanie i rąbanie brzozy to ciężka robota, a miękkie są tylko cienkie tegoroczne gałązki, ale nie pień o grubości 46 centymetrów!
I tu kolejne twierdzenie pana doktora inżyniera: Na wiosnę w drzewie są soki i skutki zderzenia powinny być mniejsze, bo drewno jest mniej twarde. To pan inżynier doktor nie wie, że ciężar właściwy (więc i całkowity) mokrego drewna jest istotnie większy, niż suchego? To pan inżynier doktor nie wie, że skutki zderzenia z masywniejszą przeszkodą są groźniejsze, niż z przeszkodą lżejszą? Do tej wiedzy nie trzeba być fizykiem ani inżynierem. W liceum uczą. Z mechaniki Newtona to wynika.
Pan doktor inżynier twierdzi też, że zderzenie z miękką brzozą było by słabe i urwane skrzydło powinno spaść 11 metrów za brzozą (spadło ok. 100 m dalej). Zaraz, zaraz. Samolot miał prędkość rzędu 280 300 km/h. Aby skrzydło z wysokości ok. 6 m spadło 11 m dalej, jego prędkość po zderzeniu musiałaby być znikoma. Taka prędkość człowiek bez trudu nadaje piłce, gdy nią rzuca. Oznacza to, że niemal cała energia kinetyczna skrzydła została pochłonięta przy zderzeniu, a to z kolei znaczy, że siły działające w tym momencie musiały być gigantyczne. No to jak panie inżynierze, zderzenie było słabe, czy potężne? Chyba pan zaprzecza sam sobie.
Mógłbym tak znęcać się dalej. Lektura strony internetowej Wiesława Biniendy też jest ciekawa. Słowo profesor powtarza się na niej gdzie tylko się da. Musi mieć facet niezły kompleks. Wykaz bibliografii imponujący, 148 pozycji, bóg wojny w nauce, Einstein wysiada! Tylko jak się temu przyjrzymy krytycznie, to bardzo to blednie. Są dwie książki, ale obie pod identycznym tytułem, tylko w innym częściowo składzie autorów. W pierwszej jest trzech autorów, w drugiej sam Binienda. Druga różnica, to rok wydania. Czy aby nie są to dwa wydania tej samej pozycji? Treści żadnej z tych 148 publikacji poznać nie można, bo są same tytuły, bez tekstu.
Dalej są 4 artykuły wstępne, 40 artykułów prasowych (w prasie specjalistycznej), 66 sprawozdań i innych publikacji, 20 publikacji NASA i 6 aplikacji patentowych. W sumie 148. Niemal wszystko to prace zbiorowe. Przyglądając się temu szumowi zauważam, że niektóre pozycje są chyba sztucznie rozmnożone. Np. w publikacjach NASA znajdujemy dwie pozycje:
1. W.K. Binienda, S.M. Arnold and H.Q Tan, Calculation of Stress Intensity Factors in an Isotropic Multi-C racked Plate: Part I - Theoretical Development, NASA TM 1 05766, 1992.
2. S.M. Arnold, W.K. Binienda, H.Q. Tan and M.H. Xu, Calculation of Stress Intensity Factors in an Isotropic Multi-Cracked Plate: Part II Symbolic/Numeric Implementation, NASA TM 105823, 1992.
Nie trudno zauważyć, iż są to dwie części jednej publikacji. Po co robić z tego dwie pozycje w bibliografii? Dalej w wielu miejscach, sądząc po bardzo podobnych tytułach i identycznym składzie autorów, odnoszę wrażenie, że mogą to być powtórzone te same artykuły w różnych czasopismach. Szkoda, że nie można ocenić treści, bo jest niedostępna.
Niestety znów mam wrażenie, iż pan inżynier ma wielką potrzebę brylowania i podkreślania swojej wielkości.
A jak to jest z tym ekspertem NASA. Wiesław Binienda niewątpliwie pracował dla NASA w wieloosobowym zespole badającym wytrzymałość materiałów. W żadnej z publikacji NASA nie występuje samodzielnie. Moi informatorzy twierdzą, iż zespół ten wykonywał typowo pomiarowe prace laboratoryjne. Co by to nie było, dla NASA pracował, tylko czy jako ekspert?
Wchodzę na strony NASA i szukam nazwiska Binienda. Odpowiedź wyszukiwarki za każdym razem brzmi: Invalid Request w wolnym tłumaczeniu: błędna prośba. Jednym słowem w zasobach stron NASA takiego nazwiska nie ma. Reasumując: Binienda niewątpliwi uczestniczył w jakiś pracach dla NASA, ale był na tyle mało ważny, że na stronach NASA go nie ma. Czy więc nazywanie go ekspertem NASA to nie przesada?
No i teraz, co ja o tym wszystkim myślę. Jakoś nie wierzę, by absolwent Politechniki Warszawskiej i pracownik nawet najbardziej prowincjonalnej uczelni amerykańskiej do tego stopnia nie znał praw fizyki. Myślę, że jest inaczej. Myślę, że Wiesław Binienda, z powodu albo ideologicznego zaślepienia, albo z powodu chęci brylowania i leczenia kompleksów, robi rzecz w nauce niedopuszczalną. Założył sobie z góry kompletnie nieprawdziwą tezę, że w Smoleńsku był zamach, i kombinując jak koń pod górę, naginając fakty i prawa fizyki, stara się tę bzdurę udowodnić. W oczach ludzi wykształconych kompromituje się i ośmiesza, ale ma swoje 5 minut w mediach i podziw gromady nieuków i ćwierćinteligentów z PiS-u. Ci ignoranci, ale jakże wszechstronni, z Kaczyńskim i Giżyńskim na czele, patrzą w niego, jak w obraz. Ci panowie, z powodu swego nieuctwa, nie wiedzą, że w każdej nauce istnieją ludzie głoszący tak zwane poglądy odosobnione. Środowiska naukowe nie traktują ich poważnie. Co innego takie ciała, jak zespół Macierewicza, które mają ideologiczne zamówienie na udowodnienie kompletnej nieprawdy. Dedykuję twierdzenie Petera: Nawet największa liczba ćwierćinteligentów nie daje jednego inteligenta.
Na koniec przytoczę pewną znamienną anegdotkę krążącą na Wydziale Fizyki w moich czasach studenckich, a było to tak dawno, iż ludzie tyle nie żyją. Podobno prof. Wróblewski, na egzaminie z fizyki doświadczalnej, postawił na biurku szklankę z wodą i spytał studenta: - Proszę pana, dlaczego ta szklanka jest cieplejsza nie z tej strony, z której pada na nią światło słoneczne, tylko z przeciwnej? Student zaczął kombinować o załamaniu, odbiciu i tak dalej, aż w końcu wyprodukował teorię tłumaczącą zjawisko. Wówczas profesor powiedział: - Nie, bo ją obróciłem.
Ta anegdota pokazuje rzeczywiste zjawisko występujące w pseudonauce. Jeśli robi się to, co robi Wiesław Binienda, czyli zaczyna dowód od tezy, to selekcjonując fakty i naginając prawa, można udowodnić każdą bzdurę. Internet jest pełen tego rodzaju dowodów i takich ekspertów."
Krzysztof Łoziński
"Na czym oparte są te schizofreniczne teorie o bezśladowym zamachu i samolocie co ścina brzozy i leci dalej? Na przedziwnej ekspertyzie Wiesława Biniendy przedstawianego jako profesor fizyki pracujący w USA, ekspert NASA. Dziwi mnie, czemu nikt z dziennikarzy nie zainteresował się dotąd, kim naprawdę jest Wiesław K. Binienda, bo według moich ustaleń, nie jest ani profesorem w polskim tego słowa znaczeniu, ani fizykiem, ani ekspertem NASA i obecnie wcale w NASA nie pracuje. Jedyne z tej wizytówki, co jest prawdą, to to, iż pracuje w USA.
Od początku zwróciło moją uwagę to, że człowiek przedstawiany jako profesor fizyki z USA wygaduje, na temat fizyki właśnie, takie bzdury, iż nie powinien nie tylko uzyskać dyplomu z fizyki, ale nawet matury. A jednocześnie używa skomplikowanych programów komputerowych do obliczenia wytrzymałości brzozy i skrzydła samolotu, nie znając dokładnej budowy tego skrzydła, wymiarów, przekroi, materiałów, kształtu profili konstrukcji Jakim cudem fizyk, może obliczać wytrzymałość czegoś, o czym nie wie, jak jest zbudowane i z czego? Co to za fizyk, który nie wie, że drobna różnica w kształcie profilu i w składzie stopu, z którego jest wykonany, może radykalnie zmieniać jego właściwości? Co to za fizyk, który nie wie, że w przypadku prowadzenia obliczeń, w których dane wyjściowe znane są w przybliżeniu (Binienda ani PiS nie mają dokumentacji technicznej tego samolotu), następuje zjawisko mnożenia błędu i błąd końcowy może nawet przekroczyć sto procent uzyskanego wyniku? Co to za fizyk, który nie wie, iż każda teoria jest błędna, jeśli przeczą jej fakty empiryczne (brzoza została złamana, a skrzydło odpadło, więc wszelkie teorie o tym, że nie powinno odpaść, ale bo, że nie uderzyło w brzozę, są do bani i już)?
Zacząłem szukać. Najpierw znalazłem list otwarty w Kontratekstach, o którym już nie pamiętałem. Jest to Petycja w sprawie dyskryminacji obywateli polskich z dnia 13 stycznia 2008, w której grupa sygnatariuszy użala się, iż nie mogą być zatrudniani na polskich uczelniach, bo pracują za granicą, gdzie nie istnieje habilitacja i stopień docenta, a nie pozwala na to ustawa, która mówi, że do tego zatrudnienia potrzebna jest habilitacja lub znaczne i twórcze osiągnięcia w pracy naukowej. Jednym z sygnatariuszy jest: Wiesław K. Binienda, The University of Akron, Akron, OH, USA.
A to ci dopiero! Profesor fizyki, Wiesław Binienda, jak sam uważa, nie ma habilitacji oraz znacznych i twórczych osiągnięć w pracy naukowej. Zaznaczam, to nie ja tak uważam, to on sam się pod tym podpisał.
No to szperamy dalej i bingo! Wiesław Binienda ukończył w 1980 roku Wydział Samochodów i Maszyn Roboczych Politechniki Warszawskiej. Nie jest więc fizykiem, tylko inżynierem od samochodów i traktorów. Fizyki nie studiował, przynajmniej na Wydziale Fizyki UW (sprawdziłem).
No dobrze, a może nauczył się później? W końcu ja też nie studiowałem dziennikarstwa i politologii, a od 30 lat się tym zajmuję, tylko właśnie matematykę i fizykę. Czemu więc odmawiać prawa bycia fizykiem Biniendzie? A no temu, że z jego publicznych wypowiedzi wyziera kompromitujący wręcz brak znajomości elementarnych praw fizyki i to takich ze szkoły średniej (o tym dalej).
A jak to jest z tym profesorem? W systemie amerykańskim słowo profesor nie oznacza stopnia naukowego, tylko etat wykładowcy na uczelni. W znaczeniu amerykańskim Binienda profesorem jest, bo rzeczywiście pracuje w Colegium of Engineering (Szkole Inżynierskiej) University of Akron, w Akron w stanie Ohio. Po angielsku brzmi to niemal jak Oxford lub Sorbona, ale jest to typowa prowincjonalna szkółka prywatna, która w amerykańskich rankingach wyższych uczelni nawet nie jest notowana (a przynajmniej nie znalazłem). Akron, to, jak na USA, dziura niczym polskie Skierniewice, choć pod względem liczby mieszkańców, to co najmniej Radom. Nie wielkość miasta jest tu jednak istotna (Berkeley to też nie gigant, a uczelnia zacna). Istotne jest to, że kogo bym z kolegów fizyków spytał, to o ośrodku badawczym fizyki w Akron nie słyszał.
Owszem, w języku angielskim, w USA, Binienda ma prawo używać tytułu profesor, ale źle jest, jeśli przenosi ten tytuł do Polski i nie protestuje, gdy na konferencjach PiS przedstawiany jest jako profesor fizyki. Uczciwie powinien powiedzieć: - Sorry, nie jestem fizykiem i profesorem, jestem inżynierem i mam tylko doktorat. I nikt by nie miał do niego pretensji. Ale wykorzystywanie w Polsce tego, że słowo profesor po angielsku znaczy co innego, niż po polsku, jest po prostu nieuczciwe. Podobnie jest ze słowem student, które po angielsku oznacza ucznia, a nie studenta, a mimo to uczniowie amerykańskich szkół średnich nie twierdzą w Polsce, że są studentami wyższych uczelni. Doktor inżynier na pewno nie jest profesorem doktorem habilitowanym fizyki, więc niech takowego nie udaje.
Kim zatem jest Wiesław Binienda w tej Szkole Inżynierskiej (Colegium of Engineering) Uniwersytetu w Acron? Jest dziekanem Department of Civil Engineering, co po przetłumaczeniu na język polski oznacza Wydział Inżynierii Lądowej i Wodnej (civil engineering inżynieria lądowa i wodna; słownik angielsko-polski).
Reasumując: Wiesław K. Binienda nie jest amerykańskim odpowiednikiem profesora na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego, tylko inżynierem doktorem, dziekanem Wydziału Inżynierii Lądowej na amerykańskim odpowiedniku Wyższej Szkoły Inżynierskiej w Radomiu. Nie mam nic przeciw WSI w Radomiu, ale to deczko co innego niż Wydział Fizyki na UW.
I tu zaczyna być coraz dziwniej. Dziekan inżynierii lądowej twierdzi, że brzoza to miękkie drewno. To pan inżynier dziekan nie wie o istnieniu tablic wytrzymałości materiałów używanych przez inżynierów budowlanych? Ja bez trudu znalazłem odpowiednia tabelę twardości drewna:
Twardość drewna w MPa
świerk 27 MPa,
sosna 30 MPa,
jodła 30 MPa,
modrzew 38 MPa,
brzoza 49 MPa,
jesion 56 MPa,
dąb 60 MPa.
Jak widać z przytoczonych danych, twardość drewna brzozowego jest tylko niewiele mniejsza, o 7 MPa, od twardości jesionu, i o 11 MPa od dębu, a znacznie większa (niemal dwa razy) od twardości świerku, z którego wykonuje się większość drewnianych konstrukcji w budownictwie. Nie jest więc prawdą, że drewno brzozowe jest miękkie. Zgodzi się pan ze mną, że drewno dębu jest twarde? Jeśli przyjmiemy twardość dębu za 100%, to twardość brzozy wyniesie w tej skali 81,67%. Jest to więc drewno tylko nieco mniej twarde niż dębowe. Niestety panie inżynierze, teoria o miękkim patyku leży gruzach. Zresztą nie trzeba być inżynierem ani fizykiem. Każdy polski wieśniak rąbiący drewno na opał wie, że piłowanie i rąbanie brzozy to ciężka robota, a miękkie są tylko cienkie tegoroczne gałązki, ale nie pień o grubości 46 centymetrów!
I tu kolejne twierdzenie pana doktora inżyniera: Na wiosnę w drzewie są soki i skutki zderzenia powinny być mniejsze, bo drewno jest mniej twarde. To pan inżynier doktor nie wie, że ciężar właściwy (więc i całkowity) mokrego drewna jest istotnie większy, niż suchego? To pan inżynier doktor nie wie, że skutki zderzenia z masywniejszą przeszkodą są groźniejsze, niż z przeszkodą lżejszą? Do tej wiedzy nie trzeba być fizykiem ani inżynierem. W liceum uczą. Z mechaniki Newtona to wynika.
Pan doktor inżynier twierdzi też, że zderzenie z miękką brzozą było by słabe i urwane skrzydło powinno spaść 11 metrów za brzozą (spadło ok. 100 m dalej). Zaraz, zaraz. Samolot miał prędkość rzędu 280 300 km/h. Aby skrzydło z wysokości ok. 6 m spadło 11 m dalej, jego prędkość po zderzeniu musiałaby być znikoma. Taka prędkość człowiek bez trudu nadaje piłce, gdy nią rzuca. Oznacza to, że niemal cała energia kinetyczna skrzydła została pochłonięta przy zderzeniu, a to z kolei znaczy, że siły działające w tym momencie musiały być gigantyczne. No to jak panie inżynierze, zderzenie było słabe, czy potężne? Chyba pan zaprzecza sam sobie.
Mógłbym tak znęcać się dalej. Lektura strony internetowej Wiesława Biniendy też jest ciekawa. Słowo profesor powtarza się na niej gdzie tylko się da. Musi mieć facet niezły kompleks. Wykaz bibliografii imponujący, 148 pozycji, bóg wojny w nauce, Einstein wysiada! Tylko jak się temu przyjrzymy krytycznie, to bardzo to blednie. Są dwie książki, ale obie pod identycznym tytułem, tylko w innym częściowo składzie autorów. W pierwszej jest trzech autorów, w drugiej sam Binienda. Druga różnica, to rok wydania. Czy aby nie są to dwa wydania tej samej pozycji? Treści żadnej z tych 148 publikacji poznać nie można, bo są same tytuły, bez tekstu.
Dalej są 4 artykuły wstępne, 40 artykułów prasowych (w prasie specjalistycznej), 66 sprawozdań i innych publikacji, 20 publikacji NASA i 6 aplikacji patentowych. W sumie 148. Niemal wszystko to prace zbiorowe. Przyglądając się temu szumowi zauważam, że niektóre pozycje są chyba sztucznie rozmnożone. Np. w publikacjach NASA znajdujemy dwie pozycje:
1. W.K. Binienda, S.M. Arnold and H.Q Tan, Calculation of Stress Intensity Factors in an Isotropic Multi-C racked Plate: Part I - Theoretical Development, NASA TM 1 05766, 1992.
2. S.M. Arnold, W.K. Binienda, H.Q. Tan and M.H. Xu, Calculation of Stress Intensity Factors in an Isotropic Multi-Cracked Plate: Part II Symbolic/Numeric Implementation, NASA TM 105823, 1992.
Nie trudno zauważyć, iż są to dwie części jednej publikacji. Po co robić z tego dwie pozycje w bibliografii? Dalej w wielu miejscach, sądząc po bardzo podobnych tytułach i identycznym składzie autorów, odnoszę wrażenie, że mogą to być powtórzone te same artykuły w różnych czasopismach. Szkoda, że nie można ocenić treści, bo jest niedostępna.
Niestety znów mam wrażenie, iż pan inżynier ma wielką potrzebę brylowania i podkreślania swojej wielkości.
A jak to jest z tym ekspertem NASA. Wiesław Binienda niewątpliwie pracował dla NASA w wieloosobowym zespole badającym wytrzymałość materiałów. W żadnej z publikacji NASA nie występuje samodzielnie. Moi informatorzy twierdzą, iż zespół ten wykonywał typowo pomiarowe prace laboratoryjne. Co by to nie było, dla NASA pracował, tylko czy jako ekspert?
Wchodzę na strony NASA i szukam nazwiska Binienda. Odpowiedź wyszukiwarki za każdym razem brzmi: Invalid Request w wolnym tłumaczeniu: błędna prośba. Jednym słowem w zasobach stron NASA takiego nazwiska nie ma. Reasumując: Binienda niewątpliwi uczestniczył w jakiś pracach dla NASA, ale był na tyle mało ważny, że na stronach NASA go nie ma. Czy więc nazywanie go ekspertem NASA to nie przesada?
No i teraz, co ja o tym wszystkim myślę. Jakoś nie wierzę, by absolwent Politechniki Warszawskiej i pracownik nawet najbardziej prowincjonalnej uczelni amerykańskiej do tego stopnia nie znał praw fizyki. Myślę, że jest inaczej. Myślę, że Wiesław Binienda, z powodu albo ideologicznego zaślepienia, albo z powodu chęci brylowania i leczenia kompleksów, robi rzecz w nauce niedopuszczalną. Założył sobie z góry kompletnie nieprawdziwą tezę, że w Smoleńsku był zamach, i kombinując jak koń pod górę, naginając fakty i prawa fizyki, stara się tę bzdurę udowodnić. W oczach ludzi wykształconych kompromituje się i ośmiesza, ale ma swoje 5 minut w mediach i podziw gromady nieuków i ćwierćinteligentów z PiS-u. Ci ignoranci, ale jakże wszechstronni, z Kaczyńskim i Giżyńskim na czele, patrzą w niego, jak w obraz. Ci panowie, z powodu swego nieuctwa, nie wiedzą, że w każdej nauce istnieją ludzie głoszący tak zwane poglądy odosobnione. Środowiska naukowe nie traktują ich poważnie. Co innego takie ciała, jak zespół Macierewicza, które mają ideologiczne zamówienie na udowodnienie kompletnej nieprawdy. Dedykuję twierdzenie Petera: Nawet największa liczba ćwierćinteligentów nie daje jednego inteligenta.
Na koniec przytoczę pewną znamienną anegdotkę krążącą na Wydziale Fizyki w moich czasach studenckich, a było to tak dawno, iż ludzie tyle nie żyją. Podobno prof. Wróblewski, na egzaminie z fizyki doświadczalnej, postawił na biurku szklankę z wodą i spytał studenta: - Proszę pana, dlaczego ta szklanka jest cieplejsza nie z tej strony, z której pada na nią światło słoneczne, tylko z przeciwnej? Student zaczął kombinować o załamaniu, odbiciu i tak dalej, aż w końcu wyprodukował teorię tłumaczącą zjawisko. Wówczas profesor powiedział: - Nie, bo ją obróciłem.
Ta anegdota pokazuje rzeczywiste zjawisko występujące w pseudonauce. Jeśli robi się to, co robi Wiesław Binienda, czyli zaczyna dowód od tezy, to selekcjonując fakty i naginając prawa, można udowodnić każdą bzdurę. Internet jest pełen tego rodzaju dowodów i takich ekspertów."
Krzysztof Łoziński
Ale lećmy dalej, ku brzozie...czyli Binienda, Nowaczyk i Czachor - Macierewicz oświadczył, że:
1. To pierwsza naukowa analiza tego zdarzenia. Nowaczyk i Binienda jako jedyni przeprowadzili badania.
Nieprawda. W składzie 34-osobowej komisji MSWiA było 14 naukowców o specjalności inżynier lotniczy, wśród nich osoby z tytułami doktorskimi, tak jak dr hab. Maciej Lasek, wiceszef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, na którego zespół Macierewicza bardzo często się powołuje. Podobnie jak na naukowców Instytutu Sehna z Krakowa, którzy badali zapis czarnych skrzynek. Z pomocy naukowców korzysta prowadząca śledztwo prokuratura.
2. Na odczycie czarnych skrzynek z kabiny samolotu nie ma dźwięku uderzenia w brzozę. To dowód, że tego uderzenia nie było.
Nadużycie. Rozdzierający dźwięk i towarzyszące mu krzyki słyszeliśmy na nagraniu udostępnionym w styczniu 2011 r. przez rosyjski MAK. Komisja Millera nigdy tego fragmentu nie emitowała. Na stenogramie MAK o godz. 8.41.04 dźwięk przedstawiany przez Macierewicza jako "uderzenie w brzozę" naprawdę określony jest jako "odgłos zderzenia z leśnym masywem". W polskiej wersji przetłumaczono go jako "odgłos zderzenia z drzewami". Rosyjskie określenie jest do przyjęcia, bo samolot spadł na teren zalesiony. Komisja Millera była w tym punkcie bardzo oszczędna i napisała "odgłos przypominający stuknięcie. Zmiana akustyki". Na ostatnim odczycie stenogramów ten dźwięk określony jest jako "niezidentyfikowany".
Nigdzie więc nie ma mowy o brzozie.
W zapisie dźwiękowym słychać zarówno uderzenie w pierwszą brzozę przy bliższej radiolatarni prowadzącej, cięcia kolejnych drzewek, jak i zderzenie z brzozą, a także zgrzyt metalu świadczący o odrywaniu się fragmentów skrzydła.
3. Skrzydło samolotu oderwało się na wysokości 26 m.
Nieprawda. To twierdzenie oparte jest na wskazaniach urządzenia TAWS. Nowaczyk przyjmuje, że GPS wykorzystywany przez TAWS jest urządzeniem bezbłędnym, tymczasem, jak wie każdy kierowca korzystający z nawigacji samochodowej lub żeglarz, błąd bywa całkiem spory. Zwłaszcza w pionie.
Na dodatek podczas ostatniego pomiaru samolot leciał już obrócony w półbeczce. W tym momencie lotu ziemia nie była bezpośrednio pod czujnikiem radiowysokościomierza, ale znajdowała się pod pewnym kątem w stosunku do niego. W takiej sytuacji (lot w półbeczce) sygnał miał dłuższą drogę do pokonania, więc urządzenie oceniło, że jest wyżej, niż było w rzeczywistości.
Poza tym, co złamało brzozę, w której po katastrofie znaleziono wbity fragment prowadnicy klapy skrzydła? I co spowodowało oderwanie skrzydła? Nie ma żadnego śladu działania osób trzecich. Żadne z urządzeń w samolocie nie odnotowało np. wybuchu. Nie zauważyli tego również piloci. Na wraku i na ciałach nie znaleziono także śladów materiałów wybuchowych, które mogłyby spowodować oddzielenie skrzydła.
4. Nawet jeżeli skrzydło uderzyło w drzewo, nie mogło się oderwać, tylko by je ścięło.
Nieprawda. Binienda w ogóle nie uwzględnił, że były wypuszczone tzw. sloty. W momencie uderzenia mogły owinąć się wokół pnia, przejmując część siły uderzenia. Wewnątrz skrzydła, w miejscu, w którym uderzyło ono w drzewo, mogły znajdować się jakieś wzmocnienia, konstrukcja wewnętrzna, np. ściana zbiornika paliwa, ale także żebro, do którego mocowane są siłowniki wysuwające i chowające slot i klapę.
Poza tym skrzydło nie jest pancernym urządzeniem, to konstrukcja pusta w środku pokryta cienką blachą.
5. Polscy prokuratorzy i specjaliści nigdy nie badali wraku i miejsca katastrofy.
Nieprawda. Mieli do niego dostęp od początku. Ostatnio w grudniu 2011r., gdy ekipie prokuratorów towarzyszyło 60 żołnierzy Żandarmerii Wojskowej.
Na miejscu katastrofy i przy wraku nie byli natomiast profesorowie Binienda i Nowaczyk. A Antoni Macierewicz, dziś główny znawca tematu, 10 kwietnia 2010 r. był w Smoleńsku, ale bardzo szybko wrócił do Polski.
Gdyby poseł i profesorowie przeszli się od bliższej prowadzącej radiolatarni do feralnej brzozy, zobaczyliby drzewka, których czubki pościnane zostały przez sloty i klapy skrzydeł. To uzmysłowiłoby im, jak nisko zszedł samolot i na jakiej wysokości oraz kiedy zaczynał się wznosić.
Zobaczyliby również prześwit w gęstwinie drzew za brzozą, przez który przeleciał nie tylko kawałek urwanego skrzydła, ale cały uszkodzony tupolew.
1. To pierwsza naukowa analiza tego zdarzenia. Nowaczyk i Binienda jako jedyni przeprowadzili badania.
Nieprawda. W składzie 34-osobowej komisji MSWiA było 14 naukowców o specjalności inżynier lotniczy, wśród nich osoby z tytułami doktorskimi, tak jak dr hab. Maciej Lasek, wiceszef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, na którego zespół Macierewicza bardzo często się powołuje. Podobnie jak na naukowców Instytutu Sehna z Krakowa, którzy badali zapis czarnych skrzynek. Z pomocy naukowców korzysta prowadząca śledztwo prokuratura.
2. Na odczycie czarnych skrzynek z kabiny samolotu nie ma dźwięku uderzenia w brzozę. To dowód, że tego uderzenia nie było.
Nadużycie. Rozdzierający dźwięk i towarzyszące mu krzyki słyszeliśmy na nagraniu udostępnionym w styczniu 2011 r. przez rosyjski MAK. Komisja Millera nigdy tego fragmentu nie emitowała. Na stenogramie MAK o godz. 8.41.04 dźwięk przedstawiany przez Macierewicza jako "uderzenie w brzozę" naprawdę określony jest jako "odgłos zderzenia z leśnym masywem". W polskiej wersji przetłumaczono go jako "odgłos zderzenia z drzewami". Rosyjskie określenie jest do przyjęcia, bo samolot spadł na teren zalesiony. Komisja Millera była w tym punkcie bardzo oszczędna i napisała "odgłos przypominający stuknięcie. Zmiana akustyki". Na ostatnim odczycie stenogramów ten dźwięk określony jest jako "niezidentyfikowany".
Nigdzie więc nie ma mowy o brzozie.
W zapisie dźwiękowym słychać zarówno uderzenie w pierwszą brzozę przy bliższej radiolatarni prowadzącej, cięcia kolejnych drzewek, jak i zderzenie z brzozą, a także zgrzyt metalu świadczący o odrywaniu się fragmentów skrzydła.
3. Skrzydło samolotu oderwało się na wysokości 26 m.
Nieprawda. To twierdzenie oparte jest na wskazaniach urządzenia TAWS. Nowaczyk przyjmuje, że GPS wykorzystywany przez TAWS jest urządzeniem bezbłędnym, tymczasem, jak wie każdy kierowca korzystający z nawigacji samochodowej lub żeglarz, błąd bywa całkiem spory. Zwłaszcza w pionie.
Na dodatek podczas ostatniego pomiaru samolot leciał już obrócony w półbeczce. W tym momencie lotu ziemia nie była bezpośrednio pod czujnikiem radiowysokościomierza, ale znajdowała się pod pewnym kątem w stosunku do niego. W takiej sytuacji (lot w półbeczce) sygnał miał dłuższą drogę do pokonania, więc urządzenie oceniło, że jest wyżej, niż było w rzeczywistości.
Poza tym, co złamało brzozę, w której po katastrofie znaleziono wbity fragment prowadnicy klapy skrzydła? I co spowodowało oderwanie skrzydła? Nie ma żadnego śladu działania osób trzecich. Żadne z urządzeń w samolocie nie odnotowało np. wybuchu. Nie zauważyli tego również piloci. Na wraku i na ciałach nie znaleziono także śladów materiałów wybuchowych, które mogłyby spowodować oddzielenie skrzydła.
4. Nawet jeżeli skrzydło uderzyło w drzewo, nie mogło się oderwać, tylko by je ścięło.
Nieprawda. Binienda w ogóle nie uwzględnił, że były wypuszczone tzw. sloty. W momencie uderzenia mogły owinąć się wokół pnia, przejmując część siły uderzenia. Wewnątrz skrzydła, w miejscu, w którym uderzyło ono w drzewo, mogły znajdować się jakieś wzmocnienia, konstrukcja wewnętrzna, np. ściana zbiornika paliwa, ale także żebro, do którego mocowane są siłowniki wysuwające i chowające slot i klapę.
Poza tym skrzydło nie jest pancernym urządzeniem, to konstrukcja pusta w środku pokryta cienką blachą.
5. Polscy prokuratorzy i specjaliści nigdy nie badali wraku i miejsca katastrofy.
Nieprawda. Mieli do niego dostęp od początku. Ostatnio w grudniu 2011r., gdy ekipie prokuratorów towarzyszyło 60 żołnierzy Żandarmerii Wojskowej.
Na miejscu katastrofy i przy wraku nie byli natomiast profesorowie Binienda i Nowaczyk. A Antoni Macierewicz, dziś główny znawca tematu, 10 kwietnia 2010 r. był w Smoleńsku, ale bardzo szybko wrócił do Polski.
Gdyby poseł i profesorowie przeszli się od bliższej prowadzącej radiolatarni do feralnej brzozy, zobaczyliby drzewka, których czubki pościnane zostały przez sloty i klapy skrzydeł. To uzmysłowiłoby im, jak nisko zszedł samolot i na jakiej wysokości oraz kiedy zaczynał się wznosić.
Zobaczyliby również prześwit w gęstwinie drzew za brzozą, przez który przeleciał nie tylko kawałek urwanego skrzydła, ale cały uszkodzony tupolew.
Od początku katastrofy pod Smoleńskiem, Wolacy zdążyli już kilkanaście razy zmieniać wersję teorii spiskowych o zamachu. Gdy upada jedna, Wolacy wymyślają natychmiast następną, gdy i tę obali...pojawia się kolejna. Ale może ułóżmy chronologicznie, co Wolacy wymyślali na przestrzeni ostatnich dwóch lat:
- pierwsza teoria to "sztuczna mgła" o której pisał Nasz Dziennik 21 kwietnia 2010 roku
-29 kwietnia 2010 w tekście ''Pasażerowie zginęli tuż przed katastrofą!'' donosi, że ''prezydencka para i pasażerowie Tu-154 otruli się toksycznym gazem'', a ''jedna z hipotez mówi o tym, że mogli umrzeć od uduszenia tlenkiem węgla lub porażenia serca oparami trującego gazu''. Hitem kwietniowym była teoria o rozpyleniu helu nad smoleńskim lotniskiem.
- następnie 5 maja 2010 Gazeta Wolska doniosła, że z pewnością zakłócono pracę urządzeń TU-154
- nie minął tydzień, gdy Gazeta Wolska detonowała news-bombę, że to była bomba...a kto nie wierzy, ten tromba:) (do tekstu o bombie dołączono definicję bomby paliwowej z...wikipedii)
- 26 maja 2010 r. czołówka Gazety Wolskiej donosi: ''To był zamach - mówią eksperci z Polski i Niemiec''. ''Załogę wprowadzono w błąd przy użyciu tzw. meaconingu.
- Meaconing jednak nie "zatrybił" i wróciła w wielkim stylu bomba. 30 marca 2011 Gazeta Wolska oznajmiła: ''Musiał wybuchnąć'' i wyjaśniła, że: ''w Rosji wydarzyło się wiele katastrof lotniczych i krwawych aktów terroru, które szokowały świat. Zdaniem ekspertów, gdyby nie doszło do wybuchu, samolot mógłby popękać i rozpaść się na kilka fragmentów, ale duraluminowy kadłub nie rozerwałby się na tak drobne części''.
- bomba bombiła jeszcze przez parę numerów, aby 11 maja 2011 oznajmiono: ''Czarne skrzynki przestały działać tuż nad ziemią''. ''Wszystkie urządzenia Tu-154 zatrzymały się w chwili, gdy samolot był kilkanaście metrów nad ziemią i się wznosił. Oznacza to, że tupolew uległ zniszczeniu jeszcze w powietrzu''.
- jednak jesienią 2011, gdy Gazeta Wolska dodała sobie Codziennie, pojawia się nowa teoria: ''Tupolew został zestrzelony!''; ''Prawda o Smoleńsku wychodzi na jaw''; ''10 dowodów na zamach w Smoleńsku'' - to tylko niektóre nagłówki.
Mija kolejny rok i co ciekawe, każda z tych teorii była przedstawiana, jako jedynie słuszna i pewna, do czasu gdy kolejni eksperci z różnych dziedzin nie wykazali ich oczywistej niedorzeczności.
Ale Wolacy nie gęsi i swój rozum mają, więc skonkludowali, że skoro nie ma niezbitych (w ich ocenie) dowodów na to, że zamachu nie było, to znaczy, że...zamach na pewno był.
Jak wiemy, wedle teorii ministra Ziobry porażające dowody są wystarczającym przyczynkiem do uznania, że "nikt, nigdy przez tego pana życia pozbawiony nie będzie" - skoro zamachu nie można udowodnić, to właśnie jest dowód na to, że zamach miał miejsce!!
A kto myśli inaczej, ten komuch, leming, żydo-komuna, mason, gej i zdrajca narodu!!!
- pierwsza teoria to "sztuczna mgła" o której pisał Nasz Dziennik 21 kwietnia 2010 roku
-29 kwietnia 2010 w tekście ''Pasażerowie zginęli tuż przed katastrofą!'' donosi, że ''prezydencka para i pasażerowie Tu-154 otruli się toksycznym gazem'', a ''jedna z hipotez mówi o tym, że mogli umrzeć od uduszenia tlenkiem węgla lub porażenia serca oparami trującego gazu''. Hitem kwietniowym była teoria o rozpyleniu helu nad smoleńskim lotniskiem.
- następnie 5 maja 2010 Gazeta Wolska doniosła, że z pewnością zakłócono pracę urządzeń TU-154
- nie minął tydzień, gdy Gazeta Wolska detonowała news-bombę, że to była bomba...a kto nie wierzy, ten tromba:) (do tekstu o bombie dołączono definicję bomby paliwowej z...wikipedii)
- 26 maja 2010 r. czołówka Gazety Wolskiej donosi: ''To był zamach - mówią eksperci z Polski i Niemiec''. ''Załogę wprowadzono w błąd przy użyciu tzw. meaconingu.
- Meaconing jednak nie "zatrybił" i wróciła w wielkim stylu bomba. 30 marca 2011 Gazeta Wolska oznajmiła: ''Musiał wybuchnąć'' i wyjaśniła, że: ''w Rosji wydarzyło się wiele katastrof lotniczych i krwawych aktów terroru, które szokowały świat. Zdaniem ekspertów, gdyby nie doszło do wybuchu, samolot mógłby popękać i rozpaść się na kilka fragmentów, ale duraluminowy kadłub nie rozerwałby się na tak drobne części''.
- bomba bombiła jeszcze przez parę numerów, aby 11 maja 2011 oznajmiono: ''Czarne skrzynki przestały działać tuż nad ziemią''. ''Wszystkie urządzenia Tu-154 zatrzymały się w chwili, gdy samolot był kilkanaście metrów nad ziemią i się wznosił. Oznacza to, że tupolew uległ zniszczeniu jeszcze w powietrzu''.
- jednak jesienią 2011, gdy Gazeta Wolska dodała sobie Codziennie, pojawia się nowa teoria: ''Tupolew został zestrzelony!''; ''Prawda o Smoleńsku wychodzi na jaw''; ''10 dowodów na zamach w Smoleńsku'' - to tylko niektóre nagłówki.
Mija kolejny rok i co ciekawe, każda z tych teorii była przedstawiana, jako jedynie słuszna i pewna, do czasu gdy kolejni eksperci z różnych dziedzin nie wykazali ich oczywistej niedorzeczności.
Ale Wolacy nie gęsi i swój rozum mają, więc skonkludowali, że skoro nie ma niezbitych (w ich ocenie) dowodów na to, że zamachu nie było, to znaczy, że...zamach na pewno był.
Jak wiemy, wedle teorii ministra Ziobry porażające dowody są wystarczającym przyczynkiem do uznania, że "nikt, nigdy przez tego pana życia pozbawiony nie będzie" - skoro zamachu nie można udowodnić, to właśnie jest dowód na to, że zamach miał miejsce!!
A kto myśli inaczej, ten komuch, leming, żydo-komuna, mason, gej i zdrajca narodu!!!
Dzisiaj natrafiłem do dobry tekst o przyczynach katastrofy pod Smoleńskiem - cytuję poniżej:
"Wiemy już ze 10 kwietnia nie było awarii samolotu, nie wybuchła bomba termobaryczna, nie było meaconingu, nie było sztucznej mgły ani rozpylanego helu, feralna brzoza nie była specjalnie zasadzona, pilot znał prawidłowe ciśnienie na Siewiernym, nie było ruskiego magnesu, nie było dobijania rannych /przy przeciążeniu 100g w momencie katastrofy nie było żywych do dobijania/. Nie stwierdzono też przestrzelenia sterów samolotu przez Ruskich ani wywrócenia przez wojsko wraku Tupolewa do góry nogami. Wszystkie te tezy lansowane przez pisowskie media i polityków w celu ukrycia prawdziwych przyczyn katastrofy i tumanienia ludzi, nie znalazły potwierdzenia w faktach. Był za to durnoning. A wobec tej przypadłości medycyna jest bezradna.
Na życzenie Lecha Kaczynskiego, który miał kłopoty z doświadczonymi pilotami i ścigał ich karnie i dyscyplinarnie za niewykonywanie jego poleceń podczas lotu /vide lot do Gruzji w 2008r/, samolotem dowodził młody, świeżo awansowany kapitan. Gwarantowało to prezydentowi ze będzie bez przeszkód komenderował samolotem. Na pokładzie nie było rosyjskiego lidera-nawigatora bo zrezygnowała z jego usług strona polska wystosowując formalne pismo do Rosjan że załoga zna rosyjski język i procedury. Nieoficjalnie wiadomo ze minister Szczygło komentował ze Rusek nie będzie mu się pętał po samolocie. Start zaplanowano na 0600, jednak kancelaria prezydenta, aby się lepiej wyspać, przesunęła go na 0700.
Kapitan Protasiuk początkowo odmówił startu, gdyż nie otrzymał prognozy pogody ze stacji meteo. Start wymusił jednak dowódca Sił Powietrznych RP, protegowany Lecha Kaczyńskiego, gen. Błasik i to on a nie dowódca samolotu zameldował prezydentowi o gotowości samolotu do startu. Ostatecznie samolot wystartował o 0727.
W trakcie lotu, kontroler z lotniska polowego Siewiernyj dwukrotnie, zupełnie jednoznacznie poinformował załogę ze nie ma warunków do lądowania i zasugerował jej udanie się na lotnisko zapasowe. Pilot powinien niezwłocznie to uczynic. Jednak czekał na decyzje prezydenta głównego fachowca lotniczego na pokładzie samolotu poinformowanego o sytuacji /pośredniczył dyr. Kazana/. W tym czasie prezydent kontaktował się z bratem Jarosławem, również wielkim ekspertem lotniczym. Sprawa była poważna bo początek uroczystości i transmisje TV zaplanowano na 0930 i miał to jednocześnie być triumfalny początek kampanii wyborczej Lecha. Z pewnością nie mogła się ona rozpocząć od lądowania na lotnisku zapasowym w Witebsku u Łukaszenki.
Jaka była decyzja prezydenta możemy wywnioskować po obecności gen. Błasika w kokpicie i po tym ze pilot podjął próbę podejścia na wysokośc decyzji /100 m/ aby sprawdzic czy Ruscy nie kłamią z ta mgłą aby utrudnic reelekcję Lecha Kaczyńskiego, ośmieszajac jego wyprawę. Kapitan Protasiuk był jedynym członkiem załogi znającym język rosyjski i w końcowej fazie lotu był nadmiernie obciążony lądując przy niemal zerowej widzialności, prowadząc jednocześnie komunikację słowna z kontrolerem lotu na lotnisku Siewiernyj i zabawiając rozmową gen. Błasika. W rezultacie kpt. Protasiuk schodził ze zbyt dużą prędkością opadania 8 m/s zamiast 4 m/s a następnie nie widząc ziemi chcial odejsc na drugi krąg na automacie wciskając przycisk odejście. Jednak ten przycisk nie działał na lotnisku bez systemu ILS o czym pilot nie wiedział lub zapomniał.
Pierwszy raz w życiu odchodził na drugi krąg. W tym momencie samolot znajdował się na wysokości 39 m nad poziomem lotniska a nie 100 m jak informował kapitana nawigator mający nalot na TU-154 zaledwie kilkanaście godzin (!). Przyczyna tego błędu było posługiwanie się przez załogę wysokościomierzem radiowym a nie barycznym. Zemściło się zaniechanie, z powodów politycznych /nalegali na to nasi sojusznicy z USA/, szkolenia pilotów na symulatorze w Moskwie przez stronę polska. Kłamliwie tłumaczono to oszczędnościami. Załoga z niezrozumiałych powodów ignorowała też ostrzeżenia Terrain ahead/Ziemia z przodu/, i instrukcje Pull up !/Ciągnij w górę!/ nadawane automatycznie kilkanaście razy przez system TAWS. Zapewne tych ostrzeżeń nikt nigdy nie słuchał i tak było i tym razem, Nie robiły tez na załodze wrażenia kolejne wysokości samolotu nad powierzchnią ziemi podawane przez nawigatora ostatnia 20 metrów. Być może wydawało im się że bezpiecznie lądują ? Dopiero zobaczywszy drzewo na kursie, kpt. Protasiuk zorientował się że coś tu nie gra i podjął próbę ręcznego poderwania samolotu. Było już jednak za późno.
Kontrolerzy z Siewiernego /było ich trzech/ zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa lecz nie mieli uprawnień aby zamknąć lotnisko przed zagranicznym samolotem, kontaktowali się ze swoimi przełożonymi ale nie dostali jasnych instrukcji. Mieli na ten temat rozbieżne zdania. Wiedzieli, że odsyłając samolot prezydencki znanego z rusofobii L.Kaczynskiego na zapasowe lotnisko, wywołają skandal międzynarodowy BOHATERSKI POLSKI PREZYDENT, KTÓREMU NIESTRASZNA MGŁA I PRYMITYWNE LOTNISKO, NIEDOPUSZCZONY NA UROCZYSTOŚCI KATYŃSKIE PRZEZ ROSJAN ! Był to zapewne scenariusz zapasowy Lecha i Jarosława Kaczyńskich, zgodnie z którym decyzja o nie lądowaniu na lotnisku Siewiernyj nie mogła wyjśc ze strony samolotu. Jednak Rosjanie intuicyjnie nie wpisali się w niego. Pozwolili Kaczynskim go zrealizowac.
Pozostały przy życiu Lech Kaczyński i jego dwór z pewnością wykorzystaliby zamknięcie lotniska przez Rosjan do antyrosyjskiej kampanii oszczerstw a ich zbawcy staliby się kozłami ofiarnymi i być może ponieśliby konsekwencje służbowe. Wszak kilkadziesiąt minut wcześniej znacznie mniejszy - co trzeba dodac - Jak-40 wylądował , zresztą w lepszych warunkach, choć poniżej wymaganego minimum i bez formalnej zgody z wieży kontrolnej (!). Nie rozumieli poleceń kontrolera.
Generalnie zarówno załoga samolotu jak i kontrolerzy mieli do wyboru albo postępować racjonalnie i ponieść konsekwencje służbowe albo poddać się presji zadufanych w sobie ignorantów na najwyższych stanowiskach. Rezultat znamy.
Po katastrofie prezes i dożywotni właściciel PiS, Don Jarosław używa wszelkich wpływów aby narzucić opinii publicznej kłamliwą wersję o spisku Tuska z Putinem i męczeńskiej śmierci prezydenta. Spisek, zwłaszcza ruski, dodaje powagi i sensu tym śmierciom, a zwykłe zaniedbania, niekompetencja i bezprawne naciski polskiego prezydenta ujmują tej powagi i podkreślają że śmierc tych ludzi była bezsensowna. Gra PiSu toczy sie o odwrócenie uwagi od kompromitujących braci rzeczywistych przyczyn katastrofy i nadanie rysu heroizmu śmierci Lecha Kaczyńskiego, co wraz z Wawelem ma położyć podwaliny jego przyszłej legendy. Jeżeli fakty na to nie pozwalają to tym gorzej dla faktów. Dobrym przykładem jest tu raport A.Macierewicza, który nie ma nic wspólnego z prawdą a jest bezwstydnie propagowany przez PiS. Ci ludzie nie maja nawet krzty elementarnej przyzwoitości.
Dodajmy, że razem z prezydentem zginęło 95 innych osób, których nikt o zdanie nie pytał. Byli nieświadomymi ofiarami śmiertelnej rozgrywki braci Kaczynskich z Tuskiem i z Rosja. "
"Wiemy już ze 10 kwietnia nie było awarii samolotu, nie wybuchła bomba termobaryczna, nie było meaconingu, nie było sztucznej mgły ani rozpylanego helu, feralna brzoza nie była specjalnie zasadzona, pilot znał prawidłowe ciśnienie na Siewiernym, nie było ruskiego magnesu, nie było dobijania rannych /przy przeciążeniu 100g w momencie katastrofy nie było żywych do dobijania/. Nie stwierdzono też przestrzelenia sterów samolotu przez Ruskich ani wywrócenia przez wojsko wraku Tupolewa do góry nogami. Wszystkie te tezy lansowane przez pisowskie media i polityków w celu ukrycia prawdziwych przyczyn katastrofy i tumanienia ludzi, nie znalazły potwierdzenia w faktach. Był za to durnoning. A wobec tej przypadłości medycyna jest bezradna.
Na życzenie Lecha Kaczynskiego, który miał kłopoty z doświadczonymi pilotami i ścigał ich karnie i dyscyplinarnie za niewykonywanie jego poleceń podczas lotu /vide lot do Gruzji w 2008r/, samolotem dowodził młody, świeżo awansowany kapitan. Gwarantowało to prezydentowi ze będzie bez przeszkód komenderował samolotem. Na pokładzie nie było rosyjskiego lidera-nawigatora bo zrezygnowała z jego usług strona polska wystosowując formalne pismo do Rosjan że załoga zna rosyjski język i procedury. Nieoficjalnie wiadomo ze minister Szczygło komentował ze Rusek nie będzie mu się pętał po samolocie. Start zaplanowano na 0600, jednak kancelaria prezydenta, aby się lepiej wyspać, przesunęła go na 0700.
Kapitan Protasiuk początkowo odmówił startu, gdyż nie otrzymał prognozy pogody ze stacji meteo. Start wymusił jednak dowódca Sił Powietrznych RP, protegowany Lecha Kaczyńskiego, gen. Błasik i to on a nie dowódca samolotu zameldował prezydentowi o gotowości samolotu do startu. Ostatecznie samolot wystartował o 0727.
W trakcie lotu, kontroler z lotniska polowego Siewiernyj dwukrotnie, zupełnie jednoznacznie poinformował załogę ze nie ma warunków do lądowania i zasugerował jej udanie się na lotnisko zapasowe. Pilot powinien niezwłocznie to uczynic. Jednak czekał na decyzje prezydenta głównego fachowca lotniczego na pokładzie samolotu poinformowanego o sytuacji /pośredniczył dyr. Kazana/. W tym czasie prezydent kontaktował się z bratem Jarosławem, również wielkim ekspertem lotniczym. Sprawa była poważna bo początek uroczystości i transmisje TV zaplanowano na 0930 i miał to jednocześnie być triumfalny początek kampanii wyborczej Lecha. Z pewnością nie mogła się ona rozpocząć od lądowania na lotnisku zapasowym w Witebsku u Łukaszenki.
Jaka była decyzja prezydenta możemy wywnioskować po obecności gen. Błasika w kokpicie i po tym ze pilot podjął próbę podejścia na wysokośc decyzji /100 m/ aby sprawdzic czy Ruscy nie kłamią z ta mgłą aby utrudnic reelekcję Lecha Kaczyńskiego, ośmieszajac jego wyprawę. Kapitan Protasiuk był jedynym członkiem załogi znającym język rosyjski i w końcowej fazie lotu był nadmiernie obciążony lądując przy niemal zerowej widzialności, prowadząc jednocześnie komunikację słowna z kontrolerem lotu na lotnisku Siewiernyj i zabawiając rozmową gen. Błasika. W rezultacie kpt. Protasiuk schodził ze zbyt dużą prędkością opadania 8 m/s zamiast 4 m/s a następnie nie widząc ziemi chcial odejsc na drugi krąg na automacie wciskając przycisk odejście. Jednak ten przycisk nie działał na lotnisku bez systemu ILS o czym pilot nie wiedział lub zapomniał.
Pierwszy raz w życiu odchodził na drugi krąg. W tym momencie samolot znajdował się na wysokości 39 m nad poziomem lotniska a nie 100 m jak informował kapitana nawigator mający nalot na TU-154 zaledwie kilkanaście godzin (!). Przyczyna tego błędu było posługiwanie się przez załogę wysokościomierzem radiowym a nie barycznym. Zemściło się zaniechanie, z powodów politycznych /nalegali na to nasi sojusznicy z USA/, szkolenia pilotów na symulatorze w Moskwie przez stronę polska. Kłamliwie tłumaczono to oszczędnościami. Załoga z niezrozumiałych powodów ignorowała też ostrzeżenia Terrain ahead/Ziemia z przodu/, i instrukcje Pull up !/Ciągnij w górę!/ nadawane automatycznie kilkanaście razy przez system TAWS. Zapewne tych ostrzeżeń nikt nigdy nie słuchał i tak było i tym razem, Nie robiły tez na załodze wrażenia kolejne wysokości samolotu nad powierzchnią ziemi podawane przez nawigatora ostatnia 20 metrów. Być może wydawało im się że bezpiecznie lądują ? Dopiero zobaczywszy drzewo na kursie, kpt. Protasiuk zorientował się że coś tu nie gra i podjął próbę ręcznego poderwania samolotu. Było już jednak za późno.
Kontrolerzy z Siewiernego /było ich trzech/ zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa lecz nie mieli uprawnień aby zamknąć lotnisko przed zagranicznym samolotem, kontaktowali się ze swoimi przełożonymi ale nie dostali jasnych instrukcji. Mieli na ten temat rozbieżne zdania. Wiedzieli, że odsyłając samolot prezydencki znanego z rusofobii L.Kaczynskiego na zapasowe lotnisko, wywołają skandal międzynarodowy BOHATERSKI POLSKI PREZYDENT, KTÓREMU NIESTRASZNA MGŁA I PRYMITYWNE LOTNISKO, NIEDOPUSZCZONY NA UROCZYSTOŚCI KATYŃSKIE PRZEZ ROSJAN ! Był to zapewne scenariusz zapasowy Lecha i Jarosława Kaczyńskich, zgodnie z którym decyzja o nie lądowaniu na lotnisku Siewiernyj nie mogła wyjśc ze strony samolotu. Jednak Rosjanie intuicyjnie nie wpisali się w niego. Pozwolili Kaczynskim go zrealizowac.
Pozostały przy życiu Lech Kaczyński i jego dwór z pewnością wykorzystaliby zamknięcie lotniska przez Rosjan do antyrosyjskiej kampanii oszczerstw a ich zbawcy staliby się kozłami ofiarnymi i być może ponieśliby konsekwencje służbowe. Wszak kilkadziesiąt minut wcześniej znacznie mniejszy - co trzeba dodac - Jak-40 wylądował , zresztą w lepszych warunkach, choć poniżej wymaganego minimum i bez formalnej zgody z wieży kontrolnej (!). Nie rozumieli poleceń kontrolera.
Generalnie zarówno załoga samolotu jak i kontrolerzy mieli do wyboru albo postępować racjonalnie i ponieść konsekwencje służbowe albo poddać się presji zadufanych w sobie ignorantów na najwyższych stanowiskach. Rezultat znamy.
Po katastrofie prezes i dożywotni właściciel PiS, Don Jarosław używa wszelkich wpływów aby narzucić opinii publicznej kłamliwą wersję o spisku Tuska z Putinem i męczeńskiej śmierci prezydenta. Spisek, zwłaszcza ruski, dodaje powagi i sensu tym śmierciom, a zwykłe zaniedbania, niekompetencja i bezprawne naciski polskiego prezydenta ujmują tej powagi i podkreślają że śmierc tych ludzi była bezsensowna. Gra PiSu toczy sie o odwrócenie uwagi od kompromitujących braci rzeczywistych przyczyn katastrofy i nadanie rysu heroizmu śmierci Lecha Kaczyńskiego, co wraz z Wawelem ma położyć podwaliny jego przyszłej legendy. Jeżeli fakty na to nie pozwalają to tym gorzej dla faktów. Dobrym przykładem jest tu raport A.Macierewicza, który nie ma nic wspólnego z prawdą a jest bezwstydnie propagowany przez PiS. Ci ludzie nie maja nawet krzty elementarnej przyzwoitości.
Dodajmy, że razem z prezydentem zginęło 95 innych osób, których nikt o zdanie nie pytał. Byli nieświadomymi ofiarami śmiertelnej rozgrywki braci Kaczynskich z Tuskiem i z Rosja. "