Odpowiadasz na:

Re: Żenada

Było już dobrze po północy, kiedy utuliwszy do snu skrzywdzonego przyjaciela, Lesio opuścił jego dom. Szedł jakąś słabo oświetloną ulicą pełną rozkopów, śpiewając przy tym, na zmianę skocznie i... rozwiń

Było już dobrze po północy, kiedy utuliwszy do snu skrzywdzonego przyjaciela, Lesio opuścił jego dom. Szedł jakąś słabo oświetloną ulicą pełną rozkopów, śpiewając przy tym, na zmianę skocznie i rzewnie:
- Hej, hej, hej, sokoły, omijajcie góry, doły...!
Przy czym ograniczał się tylko do tej jednej inwokacji.
Śpiew to potężniał, to przycichał, niekiedy zamieniał się w niewyraźnie mamrotanie, a Lesio z największym trudem sam spełniał rozkaz, wydany sokołom. Wysiłki te tak go absorbowały, że nie zwrócił żadnej uwagi na to, iż rozkopana jest tylko jedna strona ulicy, podczas gdy druga stanowi gładką płaszczyznę, znacznie łatwiejszą do pokonania. Brnął dalej wprost przed siebie po gliniastych dołach, aż wreszcie przebrnął przez ostatni wykop i poczuwszy twardy grunt pod nogami podniósł głowę i wzrok. I zmartwiał, a pieśń o sokołach zamarła mu na ustach.
- góry, doły... - wymamrotał jeszcze siłą rozpędu.
W odległości kilkudziesięciu metrów od niego stał doskonale oświetlony dwiema latarniami autentyczny, różowy słoń.
Na twarzy Lesia pojawił się wyraz bezgranicznego przerażenia. Mniej więcej zdawał sobie sprawę z tego, co czynił przez całe popołudnie i wieczór, i nagle pojął, że oto ma skutki. Halucynacje! Delirium tremens! I to nie nędzne myszki, króliki, nietoperze, ale od razu słoń!... I to jaki? Różowy!!!...
Lesio zamknął oczy na długą chwilę, a potem je ostrożnie otworzył. Słoń stał nadal. Lesio powtórzył operację z oczami.
- Zgiń, przepadnij! - powiedział ze zgrozą zduszonym głosem. - A kysz! A kysz!
W odpowiedzi na zaklęcie nastąpiło coś strasznego. Skądś z ciemności napłynęły nagle ciche dźwięki charlestona. Słoń poruszył uszami, podniósł nieco trąbę i przestępując z nogi na nogę najwyraźniej w świecie zaczął tańczyć!...
Tego było dla Lesia za wiele. Poprzez opary zużytego alkoholu dosięgło go mgliste i odległe wspomnienie z dzieciństwa. Słoń! Prosiaczek! Pułapka na hohonie!... Słoniocy! Słoniocy!
- Słoniocy!!! - ryknął nagle okropnie.
Zawrócił i runął przed siebie w panicznej ucieczce, krzycząc przeraźliwie:
- Słoniocy!!! Słoniocy!!!
Cudem zapewne przeleciał przez całą rozkopaną ulicę i dopiero na jej końcu, potknąwszy się, wpadł wprost w objęcia zwabionego osobliwym krzykiem milicjanta.
- Słoniocy!... - wrzasnął jeszcze ostatni raz.
- Panie, coś pan? - powiedział zdumiony milicjant, który już w swoim życiu słyszał dużo pijackich okrzyków, ale takiego jeszcze nie. - O co chodzi?
Lesio na widok munduru nieco jakby oprzytomniał, chociaż na twarzy ciągle miał wyraz śmiertelnego przerażenia. Przez głowę przeleciała mu koszmarna myśl, że ujawnienie delirium pchnie go nieodwołanie za wrota szpitala dla alkoholików. Ukryć je, za wszelką cenę!...
- Nie ma słonia! - krzyknął w okropnym wzburzeniu. - Nie ma słonia! Żadnego!!!
- Jak to? - zaniepokoił się milicjant, który nie dalej jak przed godziną obchodził w koło świeżo przybyły, instalujący się cyrk. - Jak to nie ma? Ukradli?
- Ukradli! - potwierdził Lesio gwałtownie, bo było mu zasadniczo obojętne, co miało się stać ze wstrętnym widziadłem, byleby on sam mógł się go wyprzeć.
- Ukradli! Nie ma! Nie ma!!! - dodał z taką mocą, że jego ton, poparty wyrazem twarzy, kazał zaskoczonemu milicjantowi uwierzyć w nieprawdopodobną kradzież słoni z cyrku. Zwłaszcza, że przy obchodzie namiotu i wozów na własne oczy widział panujące wszędzie potężne zamieszanie i słonie odprowadzone gdzieś na ubocze.
- Chodź pan! - krzyknął w zdenerwowaniu i ruszył biegiem przez wykopy, ignorując drugą, gładką połowę ulicy i ciągnąc za sobą nieco opierającego się Lesia.
Po kilku wstrząsach i potknięciach Lesio doszedł do wniosku, że widocznie przedstawiciel władzy domaga się od niego jakiegoś dowodu na brak halucynacji. Przestał się opierać i gorliwie dążył przed siebie.
Wypadli za narożnik budynku i stanęli jak wryci. Ściśle biorąc, milicjant stanął jak wryty, a Lesio, którego nogi wrosły w ziemię, a rozpędzony kadłub poleciał ku przodowi, uczynił coś w rodzaju gwałtownego, głębokiego ukłonu, zapierając się rękami w rozkopanej glinie.
Różowa mara stała w świetle dwóch latarni i jednego neonu, wachlując się łagodnie uszami.
Zdenerwowany wiadomością o dziwacznej kradzieży, wpatrzony w słonia milicjant odruchowo poderwał znieruchomiałego w ukłonie Lesia do góry.
- Panie, co pan? - powiedział z irytacją. - Przecież stoi!
- Co stoi? - jęknął śmiertelnie wystraszony Lesio.
- Jak to co? Słoń! Nie widzi pan?
Lesio wytrzeszczył oczy na słonia, z rozpaczliwym uporem poprzysięgając sobie, że nie przyzna się w żadnym wypadku i za żadne skarby świata.
- Jaki słoń? - powiedział niemrawo, usiłując symulować zdziwienie. - Gdzie słoń? Żadnego słonia nie ma!
Milicjant pomyślał sobie, że ktoś tu chyba musiał zwariować, i z lekkim niepokojem jął przypominać sobie, kiedy ostatni raz używał alkohol. Przedwczoraj, dwie setki... Nie, to nie może być to.
Równocześnie zrozpaczony Lesio uznał, że przedstawiciel władzy albo sam jest pijany, albo też stosuje jakiś straszliwy podstęp. Przecież tego słonia nie ma. Różowa góra z wielkimi uszami jest wyłącznie jego prywatną halucynacją.
- Nie ma żadnego słonia - powtórzył, raczej bez przekonania.
Jego dziwny upór przeszkadzał milicjantowi zebrać myśli i pojąć istotę konfliktu.
- Pan zaprzecza, że tu stoi słoń? - spytał z gniewem.
- Zaprzeczam! Nie stoi!
- A co robi? Siedzi? Leży?
- Tańczy... - wyrwało się Lesiowi wbrew wysiłkom.
Istotnie, słoń wciąż przestępował z nogi na nogę w rytm dobiegających z dali dźwięków.

(J.Chmielewska "Lesio")

zobacz wątek
11 lat temu
~Manson the Forester

Odpowiedź

Autor

Polityka prywatności
do góry