a teraz cos z innej beczki
Tego dnia właśnie mieli wybrać się na polowanie. Skrzętnie sprawdzili sprzęt, wszystkie mocowania, wszelkie ruchome części, podwozie i zawieszenie. Wszystko było na swoim miejscu. Wszystko...
rozwiń
Tego dnia właśnie mieli wybrać się na polowanie. Skrzętnie sprawdzili sprzęt, wszystkie mocowania, wszelkie ruchome części, podwozie i zawieszenie. Wszystko było na swoim miejscu. Wszystko pasowało jak ulał. Wszystko zostało dopięte na ostatni guzik. Nie przewidzieli jednej rzeczy, że będą polowali na niego.
- Ruszamy - szepnął Mały Joe, człowiek wielkości baobabu, który ubrany w skóry zabitych przez siebie zwierząt wyglądał niemalże jak góra lodowa, gdy majestatycznie jak kawał lodu sunął poprzez niezamiezskałe połacie Arktyki. Jego zaprzęg ruszył z głębokim sykiem. Rodzącym się wewnątrz silników rakietowych. Mały Joe zawsze rozmawiał ze swoimi maszynami. Niejednokrotnie ratowało mu to życie, gdy jeden układ elektroniczny w przypływie złego humoru nagle psuł się, inny z radością zastępował go w jego roli. Niestety kilka razy zabrakło części które mogły się wspomagać co widoczne było po twarzy naszego bohatera. Głęboko poraniona, z bruzdami niemalże tak głębokimi, jak krater po meteorycie na powierzchni księżyca widziany z ziemi.
Mały Joe zawsze śnił o wyprawie na Arktykę. Obecna sytuacja zmuszała go do tego. Niestety zawsze chciał zwiedzać tę cudowną krainę nie jako zwierzyna, lecz jako myśliwy (co prawda z aparatem, ale zawsze lepszy gołąb w ręku niż kanarek na dachu). Właśnie w tej chwili marzył, aby być jak najdalej od tego miejsca. Tak gdzieś tam daleko jest jego ulubiona spelunka, w której upijał się co noc ze swoimi kumplami, gdzie już nie raz uczestniczył w burdzie o honor tutejszej ligi kibiców, i nie raz już leczył swojego kaca nad ranem. Praktycznie ten bar był jego jedynym prawdziwym domem. Teraz zaczął to doceniać.
Jego "psy mechaniczne" miały zawieźć go do jedynego słusznego celu jego życia, określanego przez filozofów jako śmierć. Była ona nieunikniona, nawet on to wiedział. Zsiadł ze swojego śnieżnego skutera i rozglądając się wśród padającego wściekle śniegu szukał drogi. Dostrzegł jaśniejący i wybijający się ze śniegu czarny krzyż. Ruszył do niego biegiem. Krzyż rzeczywiście był świecący, lecz zarazem czarny jak górnik wychodzący po dwóch tygodniach spod zawału pokładów węgla. Jego krawędzie były tak ostre, że potrafiły rozciąć każdy materiał. Po to tu przybył. Wiedział że gdzieś tu jest. Dotknął go i nagle...
Zapadł się w siebie, zobaczył to czego nie miał nigdy zobaczyć. Usłyszał to czego nie miał nigdy usłyszeć. Stracił to czego nie chciał nigdy stracić. Stracił cel w życiu, bo już legł martwy na białym śniegu wśród czarnego piekła jakie rozpętało się wokół.
zobacz wątek